W drodze do pracy przechodzę obok piekarni. Czuję zapach świeżo upieczonych drożdżówek. Wchodzę, kupuję dwie. Spaceruję po mieście w upalne popołudnie, chce mi się pić. Nie muszę długo szukać sklepu, kupuję wodę. Dorzucam do koszyka lody i borówki w plastikowym opakowaniu. Ot tak, najzwyczajniej w świecie, nie zastanawiając się, jak uprzywilejowana jestem.
Dzieci na drugim końcu świata nie mają takiego szczęścia. Często jedynym posiłkiem, jaki jedzą w ciągu dnia, jest obiad w szkole zapewniony dzięki programowi Adopcji na Odległość. Jedzenie śniadań jest rzadkością. Stać na to tylko zamożnych. Dzieci do szkoły przychodzą najczęściej z pustym żołądkiem, a do pokonania mają nierzadko kilka kilometrów w jedną stronę.
Nieraz słyszałam o omdleniach w czasie lekcji, powodem często był głód i przemęczenie. Tak wygląda w Zambii dzieciństwo. Większości rodziców nie stać na zapewnienie swoim pociechom pełnowartościowych posiłków. Sami często jedzą raz dziennie, tuż przed pójściem spać.
Pamiętam dzień, kiedy w okolicy naszego domu dziecka w Ciloto w slumsach Makululu wybuchł pożar. Chłopcy dzielnie ruszyli na pomoc i ugasili płomienie. Później opowiedzieli mi, że ogień zapalił się przypadkowo, gdy jeden z naszych sąsiadów, kilkuletni chłopiec, kopał w ziemi w poszukiwaniu myszy, które następnie chciał upiec i zjeść. Był głodny. Nic tego dnia nie jadł.
Dzięki programowi dożywiania, nasi podopieczni w Ciloto, nie muszą martwić się, czy będą mieli, co jeść i czy pójdą spać z pustymi brzuszkami. Każdego dnia mają zapewnione trzy pełnowartościowe posiłki.
Rano, przed pójściem do szkoły wypijają kubek pożywnej thobwy – gotowanej na wodzie i mleku mąki kukurydzianej, mającej konsystencję płynnej kaszy manny lub owsianki. W niektóre dni jedzą kandolo, czyli gotowane słodkie ziemniaki lub sampo – suszone ziarna kukurydzy, długo gotowane w wodzie, a następnie mieszane z mlekiem i cukrem. W niedzielne świąteczne poranki na stole pojawiają się kanapki z masłem orzechowym oraz herbata z mlekiem i cukrem. O takich porankach większość ludzi mieszkających na wioskach, może niestety jedynie pomarzyć.
Obiady i kolacje w naszym domu dziecka składają się przede wszystkim z nshimy – czyli tradycyjnej zambijskiej potrawy. Słyszałam od miejscowych, że bez nshimy nie ma posiłku! Nawet jeśli gospodyni przygotuje ryż lub ziemniaki, a na stole zabraknie tradycyjnej „zbitej” kaszy przygotowanej z mąki kukurydzianej i wody, posiłek będzie niekompletny, a goście nienasyceni. Nshimę podaje się z tzw. relish, na który składa się, w zależności od dostępności, suszona ryba, gotowane lub smażone jajka, soja, kiełbasa, kurczak bądź inne mięso (np. koza) oraz sos pomidorowy i warzywa – gotowana fasola, kapusta, okra czy liście dyni. Tradycyjnie taki posiłek je się rękoma, urywając kawałek nshimy, następnie ugniatając go w dłoni i maczając w dodatkach, które mamy na talerzu. Smacznie i pożywnie.
Nasi chłopcy sami potrafią przygotować obiad od A do Z! Nie raz byłam pod wrażeniem, widząc, jak sami oczyszczają mięso albo jak w ogromnym garnku mieszają nshimę dla ponad osiemdziesięciu osób.
Przygotowanie potrawy dla tak dużej grupy jest nie lada wyzwaniem i wymaga siły (wymieszanie zgęstniałej mąki kukurydzianej w stu litrowym garnku, dla mnie graniczyło z cudem, a moi podopieczni radzili sobie bez większych problemów). Codzienne dyżury w kuchni uczą chłopców nie tylko gotowania, ale również odpowiedzialności, sumienności i służby drugiemu. To jedne z wartości, które chcemy zaszczepiać w młodych ludziach, przygotowując ich do powrotu do życia w rodzinach.
Średni koszt jednego posiłku dla dziecka w naszej placówce to około 5 kwacha, czyli niecałe 1,50 złotych. W Polsce za taką kwotę kupimy małą butelkę wody. Czasem potrzeba tak niewiele, żeby dać komuś szansę na godne życie. Złoty pięćdziesiąt, aby dziecko nie szło spać głodne. Z serca dziękujemy za każdy gest dobroci. Wdzięczność i radość w oczach moich zambijskich pociech jest bezcennym dowodem na to, że warto pomagać.